niedziela, 29 sierpnia 2010

Tzetzerleg - update

Spedzilismy troche czasu w miescie i okazalo sie byc lepsze niz myslelismy na poczatku. Zdjec nie bedzie bo nie mamy ze soba kabelka. Poznalismy symatyczna grupke dzieciakow, ktora oprowadzila nas po swiatyni. Pozniej poszlismy do muzeum i spotkalismy pare Niemcow i milego Anglika. Obecnie szukamy noclegu i zrobimy zakupy na wyjazd. Przez najblizszych kilka dni bedziemy odcieci od cywilizacji. Napiszemy jak wrocimy do UB (lub znajdziemy kafejke w Dalandzadgadzie)

Lukasz

Tsetserleg (Cecerleg)

Znajdujemy sie w miejscowosci Tsettserleg. Wedlug przwodnika jest to jedna z najpiekniejszych stolic tutejszego odpowiednika wojewodztw. Ponoc stanowi swietna baze wypadowa dla osob ktore chca zobaczyc tutejsze parki narodowe i jeziora.
A teraz pora na rzeczywistosc - miasto jest brzydkie, nie ma tutaj nic ciekawego i wszystko jest drozsze niz w Ulan Bator. Przyklad: za przyjechanie tutaj (500km) zaplacilismy lacznie 54.000 MNT czyli okolo 130zl. Przenocowalismy w hotelu a rano chcielismy znalezc transport do polozonego o 180km stad jeziora. Najtansza oferta jaka nam zlozono to 180.000 MNT (i to po dlugich targach).
Na szczescie spotkalismy bialego czlowieka, ktory sam o sobie mowi, ze jest "very rich" i "he doesn't care about money". Zaproponowal nam, ze zabierze nas swoja potezna Toyota Land Cruiser na Gobi (800km na poludnie) za 80$ od osoby ale gdy Jacek powiedzial mu, ze ma tylko 100$ na najblizsze dwa tygodnie, zgodzil sie zabrac nas za 50$ (65.000 MNT) od osoby. Czyli lacznie za 800km podrozy komfortowa Toyota zaplacimy tyle ile Mongolowie chcieli za 180km w zatloczonym, koreanskim minibusie. W cenie tej jest takze ubezpieczenie, ktorego Mongolowie oczywiscie nie oferuja, ba, chyba nawet nie wiedza, ze cos takiego istnieje. Tutaj ponoc nikt nie jest ubezpieczony. Dodatkowo obiecal pomoc nam znalezc tanszy nocleg, poniewaz wyruszamy dopiero jutro rano.
Tak wiec w "miescie, w ktorym nie mozna sie nudzic" (cytat z przewodnika turystycznego z 2009 roku) mamy do spedzenia upojny dzien. Planujemy zwiedzic muzeum, zjesc cos.. i... hmm... w sumie to tyle. Moglbibysmy tez skorzystac z bankomatu, ale Jacek ma karte Maestro i MasterCard, ktore w Mongolii generalnie nie sa akceptowane nigdzie. Jacek widzial jeden bankomat obslugujacy te karty w Ulan Bator ale oczywiscie byl on zepsuty. Na szczescie Lukasz ma Vise a Michal sporo gotowki. Damy rade. W koncu nasza wyprawa to 'nieustajace pasmo sukcesow' o czym co chwile przypomina nam Michal.

Na koniec pare slow o 'drodze' z Ulan Bator do Cecerleg. Wsiedlismy do minibusa pod Dragon Center na obrzezach Ulan Bator. Razem z nami jechalo 10 doroslych osob i 3 dzieci. Nasza trojka jechala na wybitnie niewygodnych fotelach (juz po 20 minutach zaczynal bolec kregoslup) tylem do kierunku jazdy. Poczatkowo (okolo 5 godzin) jechalismy po asfalcie ale kolejnych 5h jezdzilismy po bezdrozach, na ktorych co jakis czas kierowca wysadzal kolejnych Mongolow. Niby nic, ale okazuje sie, ze znalezc w nocy jurte na bezkresnym stepie jest dosc trudno tak wiec krecilismy sie jak przyslowiowy pierd w majtach. Czas "umilala" nam mongolska muzyka puszczona tak glosno, ze o spaniu bez stoperow nie bylo mowy. Zreszta i ze stoperami nie bylo lepiej. Calosc dopelnial mongolski chorek i pewna pani uderzajaca (niby w rytm) plastikowa butelka o kolano. Po godzinie nie wytrzymalem i uprzejmie poprosilem ja aby raczyla przestac. Dodatkowym walorem jest kurz unoszacy sie nad drogami. Nie byloby w tym nic zlego gdyby nie to, ze Mongolowie zdaja sie nie widziec zwiazku miedzy otwartymi oknami a kurzem duszacym wszystkich pasazerow minibusa.

No coz, nieustajace pasmo sukcesow.

piątek, 27 sierpnia 2010

Zapomniane zdjecie


Zapomniałem dodać tego zdjęcia z Sunshine, bardzo mi się podoba wiec chciałem się z nim podzielić.

Black Market

Dzisiaj postanowiliśmy pojechać na targ.
Poprosiliśmy naszego gospodarza aby napisał nam na kartce papieru jak nazywa się miejsce, w które chcemy się udać i pokazał nam z którego przystanku wsiąść do autobusu. No, właściwie to minibusa. W którym na 10 miejsc siedzących przypadały..22 osoby. Rozpoczęliśmy wiec nasza niedługą podróż w niemałym ścisku ale jakoś daliśmy rade.
Teren targowiska i jego okolice prezentują się bardzo nieprzyjemnie. Skrajny tłok, hałas, smród.
 

Sprzedawane produkty spożywcze są dalekie od świeżości- wszystkie warzywa to import z Chin a mięso chyba nigdy nie widziało lodówki. W zasadzie jedyne interesujące przedmioty to ubrania i obuwie. Ceny dość wysokie ale czasami dawało się trochę potargować. Jacek zapłacił 10.000 Tugrików za czapkę która początkowo kosztować miała 15.000 a Lukasz skarpetki wycenione na 5.000 Trg. kupił za 4.000

W części mięsno-warzywnej fascynacja walczy z obrzydzeniem. Z jednej strony nigdzie jeszcze nie widzieliśmy świńskich głów sprzedawanych w całości czy konia ćwiartowanego na oczach kupujących. Nasza uwagę przykuły także lokalne sery. Sprzedawczynie bardzo intensywnie odganiały muchy ale tylko wtedy gdy przechodziliśmy obok. Wystarczyło odejść na kilkanaście kroków i panie wracały do sowich własnych zajęć.

Sklepy mięsne to po prostu drewniano-blaszane budy, w których mięso leży na kartonach i blatach. Widzieliśmy kilka lodówek ale zdaje się ze ich używanie jest zbyt kosztowne albo po prostu mongołowie lubią taki specyficzny aromat lekko nadpsutego mięsa ;-)

Obszar targowiska podzielony jest na kilka segmentów. Odzieżowy, elektroniczny, spożywczy itd. Można tutaj kupić materiały na jurty, zimowe buty i czapki z futra jakiegoś ślicznego, długiego, czarnego gryzonia. Mówili na niego "ming". Gdzieś przewinęły się także norki. A może to to samo?





Jacek (176cm)wpasował się w mongolska rozmiarówkę i dorwał okazyjnie (25.000 Trg.) zamszowa marynarkę, która pewnie ma naśladować tradycyjny strój mongolski. Bardzo śmieszyła nas podszewka z logo marki The North Face. Tutaj niemal wszystko jest podrabiane. Jeśli buty to adidasa, jeśli torebka to Dolce & Gabbana a bielizna Calvina Kliena (pisownia oryginalna :-D )

Lukasz chciał kupić kalesony z wielbłądziej wełny ale przy jego wzroście (195cm) najdłuższe jakie znalazł sięgały mu do polowy łydki. Na otarcie łez pozostały mu skarpetki. Również z wielbłądziej wełny.

Przymierzaliśmy również wiele czapek ale były albo niezbyt ładne albo za drogie. W końcu jedynie Jacek skusił się na (ponoć) tradycyjna mongolska czapeczkę. Dla turystów tutaj wszystko jest "tradycyjne".

czwartek, 26 sierpnia 2010

Jeżeli należysz do tych osób, które najpierw oglądają zdjęcia to domyślasz się już pewnie, ze pojechaliśmy na Gobi, byliśmy w buddyjskiej świątyni, jedliśmy w jurcie wspięliśmy się na pewna gore oraz ze podróżowaliśmy razem z trzema a na końcu czterema nowo poznanymi znajomymi. A jeśli zaczynasz od czytania postów to tez już wiesz. Ale po kolei.

Tak jak pisaliśmy wcześniej wsiedliśmy do pociągu jadącego do Sayndshand. Trafił nam się wagon sypialny z 6 łózkami w przedziale 'przechodnim'. Przez przedział taki przechodzi się na wylot, przejście dzieli go na dwie części. W jednej śpią 4 osoby prostopadle do kierunku jazdy, w drugiej, węższej dwie osoby równolegle do kierunku jazdy. Podroż nie była ani szczególnie ciekawa (jechaliśmy w nocy) ani szczególnie wygodna (z 8h jazdy udało nam się przespać zaledwie okolu trzech) ale w końcu, o czwartej rano dotarliśmy do celu naszej podroży gdzie już czekali na nas Patryk i Szymon.
Okazało sie, ze znalezli kierowce, ktory zawiezie nas na pustynie ale chcial od nich 80$ co uznalismy za cene zdecydowanie zbyt wysoka. W koncu do przejechania bylo tylko 60km w jedna strone. Powoli zaczynamy sie przyzwyczajac do tego, ze w Mongolii turystow nie ma zbyt wielu za to stanowia lwia czesc dochodu mongolczykow. Mowiac prosciej - na kazdym kroku jestesmy dojeni z pieniedzy. Ceny, ktorych sie od nas domagaja sa po prostu irracjonalne. Srednia pensja w Mongolii to ok. 150$ miesiecznie tak wiec za przejechanie lacznie 120km kierowca chcial 80$. Nie wiem czy sie smiac czy plakac. W tym wypadku jednak mielismy przewage - bylismy jedynymi turystami na dworcu i nigdzie sie nam nie spieszylo. Powiedzielismy kierowcy ze mozemy zaplacic maksymalnie 10$ od osoby a jesli nie chce to moze odejsc z niczym. Wiec wyszedl. Mielismy juz rozbijac oboz i czekac az pojawi sie inny kierowca, kiedy do hallu dworca ten ktory wczesniej domagal sie 80$. Przyprowadzil z soba Mongola, ktory tez chcial jechac w to miejsce gdzie my i w koncu po pewnych pertraktacjach zgodził się zabrać nasza szóstkę za 10$ od osoby. Zapakowaliśmy się do jego minibusa i ruszyliśmy w trasę. Asfalt skończył się po.. nie, stop, nawet nie zdążył się zacząć. W Mongolii większość dróg to po prostu wyjechane w stepie lub piasku ślady. Niekiedy całkiem równe (zwykłym autem można jechać ok 50km/h) a niekiedy tak wyboiste, ze trzeba przez nie przepełzać z minimalna prędkością. W czasie naszej krótkiej (1,5h) przejażdżki zrozumiałem czemu w Ulan Bator widujemy tyle potężnych terenowych Toyot Land Cruiser. I proszę mnie źle nie zrozumieć - to nie są typowe, europejskie 'miejskie terenówki'. To takie same auta jakie biorą udział w rajdach terenowych na całym świecie i służą jako baza do konstrukcji offroadowych potworów. Generalnie jest się na co napatrzeć (jeśli jest się miłośnikiem offroadu, tak jak Jacek).
Zdjęcia, które widać poniżej ułożone są chronologicznie. Pierwszym co zobaczyliśmy po dotarciu na pustynie (a raczej pustynny step, bo od "prawdziwej" Gobi dzieliło nasz jeszcze okolu 500km) były piersi. Z gestykulacji naszego kierowcy i kilku slow od naszego nowego mongolskiego znajomego dowiedzieliśmy się, ze to święte miejsce ku czci kobiet, płodności itp. Symbolem tego, poza kształtem, była powierzchnia owych monstrualnych piersi. Została ona wykonana z... mleka. Nie wiemy w jaki sposób, ale cala powierzchnia pokryta była białym, mlecznym lukrem, który można polizać (acz nie polecam, te akurat piersi smaczne nie są).
Następnie pojechaliśmy do kolejnego świętego miejsca- osłoniętego drewnianym zadaszeniem dzwonu. Każdy z nas uderzył w niego kilkukrotnie i byliśmy gotowi do dalszego zwiedzania.
Księżyc wisiał jeszcze dość wysoko na niebie, ale na wschodzie horyzont zaczął barwic się na fioletowo i pomarańczowo, wiec nasz kierowca zabrał nas do buddyjskiej świątyni, która leży na środku świata, jest punktem energetycznym i w ogóle wszystko co najlepsze.
Wschód słońca przywitaliśmy bardzo entuzjastycznie (trzeba przyznać ze już teraz noce są tutaj dość zimne) i po uiszczeniu niewysokiej opłaty weszliśmy na teren świątyni (przy wejściu stal zaparkowany motor dozorcy). Można by powiedzieć, ze nie ma w niej nic imponującego, ot kilka obelisków, trzy niewielkie budyneczki i miejsce do składania ofiar (ciasteczka i cukierki, które namiętnie dziobały gołębie - identyczne jak w Polsce). Jednak zgodnie z tym co nam mówiono miejsce to jest przepełnione jakąś dziwna, mistyczna energia. Jak widać na zdjęciu Lukasz (jak i my wszyscy) pogrążył się w medytacji przy przyjemnym cieple wschodzącego słońca. Następnie nasz kierowca i poznany Mongoł odśpiewali pieśń przy ołtarzu Buddy a my wszyscy kupiliśmy tradycyjne niebieskie wstążki, które zawiązane w przeznaczonych do tego miejscach stanowią modlitwę do boga niebios.
Po opuszczeniu świątyni zaproponowano nam posiłek w pobliskiej wiosce. Składała się ona z kilkunastu jurt i niewielkich blaszanych baraczków. Zostaliśmy ugoszczeni w jurcie dla turystów (stały w niej kanapy, łózka, stół i umywalka) i podano nam gorący posiłek złożony z makaronu zmieszanego z ziemniakami, marchewka, kapusta i baranina. Jedzenie sycące i smaczne, choć niedoprawione. Większą atrakcja była herbata z wielbłądzim mlekiem. Po posiłku Lukasz i Michał wyszli zapoznać się z miejscowymi dziećmi i zaczęli uczyć je angielskiego posiłkując się książeczkami i niebieskimi piłeczkami. W końcu jednak przyszła pora pożegnania i zapłaty za posiłek. No i po raz kolejny mieliśmy wrażenie, ze turyści są "dojeni" na każdym kroku. Okazało się mianowicie, ze cena podana za posiłek (niewygórowana, to fakt) to nie wszystko. Za gościnę w jurcie mieliśmy zapłacić kolejnych 2000 turgikow (5zl). Stwierdziliśmy, ze się na to nie umawialiśmy, ze jeśli wiedzielibyśmy o tym zawczasu to zbledlibyśmy na zewnątrz. Po długich negocjacjach stanęło na tym, ze zapłacimy polowe ceny. Ta praktyka (rządania zaplaty bez wcześniejszego uprzedzenia) jest w Mongolii normalna natomiast nas, a Jacka w szczególności, doprowadza do szewskiej pasji.
Humory nieco nam się pogorszyły a gdy przewodnik zaproponował, ze zabierze nas jeszcze na pewna świętą gore, na która wstęp maja tylko mężczyźni, wielokrotnie dopytywaliśmy się czy 20$ o które nas prosi to oplata za nas wszystkich czy od każdego z osobna. Okazało się, ze to pierwsze. Do końca jednak nie mieliśmy pewności a gdy w wrażliwszy do Saynshand zaczęliśmy żartować, ze te 10$ od osoby (+20$ do podziału na nasza szóstkę) to pewnie oplata za samochód, a za paliwo i kierowce będziemy musieli zapłacić osobno. W sumie nawet gdyby tak się stało nie byłoby to niczym dla Mongołów dziwnym.
Ale do świętej góry wracając. Okazała się nie być bardzo wysoka (wejście zajęło nam raptem kilka minut) ale było to jedyne wzniesienie w okolicy i rozciągał się z niego piękny widok na bezkresne stepy, niewielkie pagórki i skaliste wydmy. W tym miejscu naprawdę można odetchnąć pełna piersią. Nie poleciłbym jednak tego miejsca agrofobom ;-)
Po zejściu z góry przyszedł czas na pożegnanie z pustynia i ruszyliśmy z powrotem na dworzec. Po drodze zatrzymaliśmy się zrobić zdjęcia stepowej faunie - wielbłądom, jaszczurkom, cykadom i ogromnym żukom. Zdjęcia tych ostatnich jeszcze kiedyś zamieścimy na blogu.
Po dotarciu na dworzec okazało się, ze znajomy Mongoł który z własnej woli robił za tłumacza chce za to 5$. Gdy to usłyszeliśmy nie mieliśmy już sil aby się kłócić. A już mieliśmy nadzieje, ze pożegnamy się w dobrych nastrojach. Nic z tego. Turystę trzeba "wydoić" na każdym kroku i bez względu na skutki.
Weszliśmy na hallu dworca i po długim rozszyfrowywaniu rozkładu jazdy okazało się ze na pociąg musimy poczekać okolu ośmiu godzin ale w dobrym towarzystwie nie był to dla nas żaden problem. I tak przecież nigdzie się nam nie spieszy. Czas spędzaliśmy robiąc zdjęcia, obserwując pociągi i zwiedzając lokalny sklep spożywczy, w którym nasza uwagę przykuły produkty spożywcze... z Polski! Leczo pieczarkowe (w sumie pierwsze słyszę), ogórki konserwowe, płynną przyprawa do zup, szproty w oleju, przyprawy Kamisa, ketchup...
Po mniej więcej dwóch godzinach na stację przyjechało kolejnych dwóch Polaków. Przyjechali rowerami z przyczepkami i opowiedzieli nam o tym jak przez trzy tygodnie podróżowali po Gobi, jak niemal umarli z głodu i pragnienia i przez kilka dni pod rząd nie widzieli absolutnie nikogo.
Ktoś zaczął grac na gitarze, ktoś inny coś opowiadał, Jacek otworzył butelkę mongolskiego wina (Merlot, rocznik bieżący, miesiąc maj) które okazało się być bardzo.. ciekawe, ktoś zaczął przygotowywać obiad i tak spokojnie i w wesołej atmosferze doczekaliśmy przyjazdu pociągu.

I tak minął nam dzień w Saynshand. Od wschodu do zachodu.

=> Jacek

Od wschodu do zachodu w Saynshand (Sunshine)

 
"Piersi" pierwszy przystanek na pustkowiu
Na zachodniej stronie nieba pełnia księżyca,
po drugiej wschód słońca
Kamienne posągi wyznaczające kierunek skupiania energii
Motor dozorcy świątyni
Centrum energetyczne
Świątynia energetyczna
Aby móc otrzymać energie ze świętego miejsca należało
zagłębić się w medytacje i wejść na boso do kręgu energetycznego
Posąg medytującego lamy w jednej z grot skalnych
gdzie mnisi zostawali zamknięci na 49 dni bez pożywienia
aby pogrążyć się w głębokiej medytacji.
Jeden z mnichów, który odkrył skupienie energii i następnie
założył tam świątynie przeżył zamknięty w jaskini przez 94 dni.
Po rytuale nowego urodzenia należy złapać się za ręce
i przejść przez kanion z nowymi braćmi.
Kamień upamiętniający pierwszy mongolski teatr.
Jurty - typowe mongolskie schronienie na stepie.
Michał pokazujący książkę do angielskiego,
dziecko na zdjęciu znało podstawy języka
i potrafiło jednym tchem policzyć do dziesięciu.
Jedzenie na stepie, mięso z makaronem,
odrobina warzyw oraz słona herbata z mlekiem w termosie.
Chusty składane dla Boga Niebios.
Jacek na szczycie góry przeznaczonej
tylko dla mężczyzn.
Kopce z kamieni układane przez pielgrzymów
odwiedzających święte miejsca. 
Posąg  Budda pod święta góra. 
Owo to święte miejsca gdzie mongołowie
składają ofiary w postaci chust.
Typowy mongolski krajobraz.
Na pierwszym planie stado dzikich wielbłądów.
Fauna stepowa - jaszczurka.
Saynshand - typowa ulica.
Kolej w Mongolii została wybudowana przez Rosjan
kiedy budowali kolej transsyberyjska.
Do tej pory nie powstała żadna nowa linia.
Czekamy na pociąg.
Saynshand żegna nas pięknym zachodem słońca.

wtorek, 24 sierpnia 2010

Jedziemy na Gobi

Udalo nam sie dotrzec do szkoly gdzie po krotkich negocjacjach zaproponowano nam posade nauczycieli nie tylko w tej szkole ale rowniez w dwoch domach dziecka. W zamian dyrektorka szkoly wyszla z propozycja oplacenia naszego noclegu (5$ za dzien za osobe). Umowilismy sie z nimi na 6 wrzesnia, poniewaz dopiero wtedy zaczynaja sie zajecia.
Tymczasem mamy troche czasu zeby pojezdzic po Mongolii, dlatego nie tracac ani chwili postanowilsmy wyruszyc na pustynie Gobi. Na poczatku pojedziemy pociagiem do miejscowosci Sayndshand razem z dwojka poznanych w hostelu sympatycznych polakow a dokladnie studentow z Krakowa i Poznania. Pociag mamy o 20:00 wiec nie zostalo nam duzo czasu do spakowania sie.
Jacek ugotowal dzisiaj obiad a dokladniej ryz z miesem, smaczne i sycace.

=> wstawka od Jacka : Sklepy w czesci Ulan Bator w ktorej mieszkamy sa fatalnie zaopatrzone. Jedyne co mozna tutaj dostac poza produkatami takimi jak ryz, makaron czy alkohol sa: ziemniaki, cebula, czosnek i kapusta. Wszystko drugiej swiezosci i dosc drogo. Mieso, ktore udalo mi sie zdobyc bylo mrozona, okolo kilogramowa porcja ... baranich flakow. Smrod paskudny, ledwie sie przemoglem, mimo ze z roznymi miesami mialem do czynienia. Po dluuuugim smazeniu i kilkukrotnym odsaczaniu, zasypaniem masa przypraw i dodaniu cebuli i czosnku udalo mi sie w koncu zrobic cos co dalo sie zjesc. I jak wyzej napisal Lukasz - bylo calkiem smaczne. Za kilka godzin, ewentualnie jutro zobaczymy czy wystarczajaco dlugo smazylem mieso czy na pustyni najbardziej interesujacymi nas obiektami beda ubikacje ;-) Osobiscie nie boje sie zatrucia ale Lukasz i Michal jakos mniej chetnie jedli zaserwowane przeze mnie danie, po czym na wszelki wypadek Lukasz polknal tabletke nifuroksazydu.

Po powrocie z pustyni przekazemy wiecej informacji. 

Kolejny dzien

Dzisiejszy dzień zapowiada się równie obficie jak wczorajszy. Na początku zmienimy hostel później udamy się do szkoły angielskiego, na która kontakt dal nam Węgier a raczej Katalończyk mieszkający na Węgrzech. Jechał w naszym wagonie razem z zona francuska do Mongolii aby przez najbliższy rok uczyć tu angielskiego. U mnie jest przed 7 rano... na razie mam problem z zaaklimatyzowaniem się tutaj. Nie moglem spać wiec postanowiłem zrobić coś pożytecznego... Jednak nie mogę dodać zdjęć z dwóch powodów pierwszy to taki ze Jacka laptop jest chroniony hasłem a on teraz smacznie śpi. Drugi to taki, ze schowałem aparat do skrytki w hostelu która będzie otwarta dopiero później. Bardzo żałuje ze nie mogę się podzielić widokiem miasta. Mamy kilka alternatyw na dzisiejszy dzień, jedna z nich jest ta szkolą, a druga pojechanie na Gobi jeszcze dziś. Zobaczymy co uda nam się załatwić i co będzie rozsądniejsze.

Pozdrawiam z budzącego się Ulanbator
Lukasz

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Dzień w Uałan Bator

Jesteśmy już w hostelu, po zwiedzaniu miasta. Spotkaliśmy się osobami, które Michał znalazł przez internet. Spotkaliśmy się 30 metrów od naszego miejsca zamieszkania a co ciekawsze w czeskim pubie gdzie udało nam się dostać dobrego czeskiego Pilznera. Spotkaliśmy tam również polaka który dal nam kilka wskazówek gdzie jechać i jak uważać na siebie. Eiene poradził nam abyśmy korzystali z transportu publicznego i autostopem.Ten sposób podróżowanie obfituje w pełniejsze okazje poznania kultury i nauki, ponieważ możemy zostać w osadach których chcemy. Wynajmując auto nie udało by się zobaczyć wystarczającą i pomóc tak jak sobie to wyobrażamy. Jutro zmieniamy hostel na położony bardziej od centrum zdecydowanie wydaje się nam to właściwsze rozwiązanie, z uwagi na koszty i oddalenie od hałaśliwego centrum. Sabina nie pojawiła się na wyznaczony czas, czekaliśmy aż godzinę... Niestety spotkała nas przykra sytuacja. Tuż po wyjściu z hostelu chcieliśmy przejść przez ulicę gdzie czaili się kieszonkowcy. Niema tu żadnych przepisów ruchu drogowego, w miejscu gdzie tłoczy się tłum ludzie po prostu przechodzą przez ulice. Znaleźliśmy się właśnie w takim tłumie. Kiedy jedna osoba wpadła na Łukasza poczuł rękę sięgającą jego portfela w kieszeni. Na szczęście był czujny i złapał kieszonkowca za rękę uniemożliwiając mu rabunek. O mały włos uniknęliśmy przykrej sytuacji. Mamy nauczkę na przyszłość aby pilnować swoich rzeczy i mieć na oku ludzi.
Zdjęcia z UB postaram się zamieścić niebawem, tymczasem idziemy spać po dniu pełnym wrażeń.
Łukasz, Michał i śpiący Jacek

Wyprawa do Mongolii:

Wyprawa do Mongolii:
do zdjęcia Jacka w kolei transsyberyjskiej idealnie pasuje odpowiedni podkład muzyczny
Po 6 dniach i 8100km przebytych koleją dojechaliśmy do Ułan Bator.
Na początku nie dopisywało nam szczęście - osoby, która miała nas odebrać z dworca i zawieźć do mieszkania nie znaleźliśmy na dworcu. Po paru telefonach i niemal dwóch godzinach czekania udało nam się jednak spotkać z naszą przewodniczką. Niestety dopiero tutaj zaczęły się (śmieszne w gruncie rzeczy) 'problemy'. Wzięliśmy nasze bagaże i zapakowaliśmy je do rozlatującego się, pozbawionego tylnego zawieszenia, części lusterek i klamek Hyundaia Accenta. Niestety okazało się, że brakuje w nim również paliwa, nawet do odpalenia tej jakże 'klimatycznej'  machiny. A nasza przewodniczka stwierdziła, że niestety nie ma pieniędzy na paliwo. A my nie mamy tugrików (lokalnej waluty). A kantory otwierają za kolejną godzinę. Michał i Łukasz zdawali się być rozbawieniu całą sytuacją ale Jacek, głodny i zmęczony, daleki był od śmiechu (coby nie pisać, że się po prostu porządnie wkurzył). Wisienką na torcie był widok Michała odchodzącego w stronę stacji benzynowej z 'kanistrem' wykonanym ze starej, na oko czterolitrowej butelki.
W międzyczasie (mieliśmy już tugriki) Jacek postanowił coś zjeść. Co prawda bar znajdował się tuż obok, a menu było zilustrowane kilkoma zdjęciami, jednak bariera językowa zmusiła do zamówienia pierwszego lepszego obrazka za 5zł. Obrazek okazał się być zupą (zgoła niepodobną do zilustrowanej  w menu), którą zidentyfikowałem jako rosół wołowy z dużą ilością lanych (bądź kładzionych) klusek. Był smaczny i sycący, więc humor Jacka od razu uległ poprawie i z każdej następnej 'przygody' śmiał się na równi z Łukaszem i Michałem.
Dodać tutaj należy, że Jacek jest smakoszem kuchni wszelakich i w swoich podróżach bardzo dużą wagę przywiązuje do aspektu kulinarnego. Póki co pod tym względem Mongolia zaskoczyła pozytywnie.
Gdy auto udało się w końcu zatankować ruszyliśmy w stronę centrum. Ruch w Ułan Bator przypomina ruch w każdym dużym mieście. Trzeciego świata. Mało świateł, ruch prawostronny ale kierownica po prawej stronie, dużo trąbienia i korków. Ale okazało się, że nasza przewodniczka mimo zdezelowanego samochodu jest dobrym kierowcą i dość szybko zawiozła nas do "The best hostel in Ulan Bataar" który skusił nas między innymi darmowym dostępem do internetu. I w sumie na tym zalety się kończą. Hostel to stary, radziecki blok z balkonami pełnymi suszących się rzeczy i pokojami pełnymi wszelakiej maści turystów - od Holendrów, Anglików i Niemców po będących tu przejazdem Kazachów, Chińczyków i Mongołów. Na szczęście jest czysto i tanio, za noc płacimy 6$ od osoby ale jutro poszukamy czegoś za 3$.
Gdy kończę to pisać chłopaki już mnie nieco poganiają - idziemy na miasto kupić mongolską kartę do telefonu komórkowego, spotkać się z naszą przewodniczką (Sabiną) i napić się zimnego piwa. Przez 5 dni w pociągu piliśmy tylko cienkie, ciepłe rozgazowane piwo, więc wszyscy mamy ogromną ochotę na lodowatą szklankę dobrego Pilsnera. Pytanie tylko - czy nam się uda? ;-)

Do następnego,
Jacek