czwartek, 26 sierpnia 2010

Jeżeli należysz do tych osób, które najpierw oglądają zdjęcia to domyślasz się już pewnie, ze pojechaliśmy na Gobi, byliśmy w buddyjskiej świątyni, jedliśmy w jurcie wspięliśmy się na pewna gore oraz ze podróżowaliśmy razem z trzema a na końcu czterema nowo poznanymi znajomymi. A jeśli zaczynasz od czytania postów to tez już wiesz. Ale po kolei.

Tak jak pisaliśmy wcześniej wsiedliśmy do pociągu jadącego do Sayndshand. Trafił nam się wagon sypialny z 6 łózkami w przedziale 'przechodnim'. Przez przedział taki przechodzi się na wylot, przejście dzieli go na dwie części. W jednej śpią 4 osoby prostopadle do kierunku jazdy, w drugiej, węższej dwie osoby równolegle do kierunku jazdy. Podroż nie była ani szczególnie ciekawa (jechaliśmy w nocy) ani szczególnie wygodna (z 8h jazdy udało nam się przespać zaledwie okolu trzech) ale w końcu, o czwartej rano dotarliśmy do celu naszej podroży gdzie już czekali na nas Patryk i Szymon.
Okazało sie, ze znalezli kierowce, ktory zawiezie nas na pustynie ale chcial od nich 80$ co uznalismy za cene zdecydowanie zbyt wysoka. W koncu do przejechania bylo tylko 60km w jedna strone. Powoli zaczynamy sie przyzwyczajac do tego, ze w Mongolii turystow nie ma zbyt wielu za to stanowia lwia czesc dochodu mongolczykow. Mowiac prosciej - na kazdym kroku jestesmy dojeni z pieniedzy. Ceny, ktorych sie od nas domagaja sa po prostu irracjonalne. Srednia pensja w Mongolii to ok. 150$ miesiecznie tak wiec za przejechanie lacznie 120km kierowca chcial 80$. Nie wiem czy sie smiac czy plakac. W tym wypadku jednak mielismy przewage - bylismy jedynymi turystami na dworcu i nigdzie sie nam nie spieszylo. Powiedzielismy kierowcy ze mozemy zaplacic maksymalnie 10$ od osoby a jesli nie chce to moze odejsc z niczym. Wiec wyszedl. Mielismy juz rozbijac oboz i czekac az pojawi sie inny kierowca, kiedy do hallu dworca ten ktory wczesniej domagal sie 80$. Przyprowadzil z soba Mongola, ktory tez chcial jechac w to miejsce gdzie my i w koncu po pewnych pertraktacjach zgodził się zabrać nasza szóstkę za 10$ od osoby. Zapakowaliśmy się do jego minibusa i ruszyliśmy w trasę. Asfalt skończył się po.. nie, stop, nawet nie zdążył się zacząć. W Mongolii większość dróg to po prostu wyjechane w stepie lub piasku ślady. Niekiedy całkiem równe (zwykłym autem można jechać ok 50km/h) a niekiedy tak wyboiste, ze trzeba przez nie przepełzać z minimalna prędkością. W czasie naszej krótkiej (1,5h) przejażdżki zrozumiałem czemu w Ulan Bator widujemy tyle potężnych terenowych Toyot Land Cruiser. I proszę mnie źle nie zrozumieć - to nie są typowe, europejskie 'miejskie terenówki'. To takie same auta jakie biorą udział w rajdach terenowych na całym świecie i służą jako baza do konstrukcji offroadowych potworów. Generalnie jest się na co napatrzeć (jeśli jest się miłośnikiem offroadu, tak jak Jacek).
Zdjęcia, które widać poniżej ułożone są chronologicznie. Pierwszym co zobaczyliśmy po dotarciu na pustynie (a raczej pustynny step, bo od "prawdziwej" Gobi dzieliło nasz jeszcze okolu 500km) były piersi. Z gestykulacji naszego kierowcy i kilku slow od naszego nowego mongolskiego znajomego dowiedzieliśmy się, ze to święte miejsce ku czci kobiet, płodności itp. Symbolem tego, poza kształtem, była powierzchnia owych monstrualnych piersi. Została ona wykonana z... mleka. Nie wiemy w jaki sposób, ale cala powierzchnia pokryta była białym, mlecznym lukrem, który można polizać (acz nie polecam, te akurat piersi smaczne nie są).
Następnie pojechaliśmy do kolejnego świętego miejsca- osłoniętego drewnianym zadaszeniem dzwonu. Każdy z nas uderzył w niego kilkukrotnie i byliśmy gotowi do dalszego zwiedzania.
Księżyc wisiał jeszcze dość wysoko na niebie, ale na wschodzie horyzont zaczął barwic się na fioletowo i pomarańczowo, wiec nasz kierowca zabrał nas do buddyjskiej świątyni, która leży na środku świata, jest punktem energetycznym i w ogóle wszystko co najlepsze.
Wschód słońca przywitaliśmy bardzo entuzjastycznie (trzeba przyznać ze już teraz noce są tutaj dość zimne) i po uiszczeniu niewysokiej opłaty weszliśmy na teren świątyni (przy wejściu stal zaparkowany motor dozorcy). Można by powiedzieć, ze nie ma w niej nic imponującego, ot kilka obelisków, trzy niewielkie budyneczki i miejsce do składania ofiar (ciasteczka i cukierki, które namiętnie dziobały gołębie - identyczne jak w Polsce). Jednak zgodnie z tym co nam mówiono miejsce to jest przepełnione jakąś dziwna, mistyczna energia. Jak widać na zdjęciu Lukasz (jak i my wszyscy) pogrążył się w medytacji przy przyjemnym cieple wschodzącego słońca. Następnie nasz kierowca i poznany Mongoł odśpiewali pieśń przy ołtarzu Buddy a my wszyscy kupiliśmy tradycyjne niebieskie wstążki, które zawiązane w przeznaczonych do tego miejscach stanowią modlitwę do boga niebios.
Po opuszczeniu świątyni zaproponowano nam posiłek w pobliskiej wiosce. Składała się ona z kilkunastu jurt i niewielkich blaszanych baraczków. Zostaliśmy ugoszczeni w jurcie dla turystów (stały w niej kanapy, łózka, stół i umywalka) i podano nam gorący posiłek złożony z makaronu zmieszanego z ziemniakami, marchewka, kapusta i baranina. Jedzenie sycące i smaczne, choć niedoprawione. Większą atrakcja była herbata z wielbłądzim mlekiem. Po posiłku Lukasz i Michał wyszli zapoznać się z miejscowymi dziećmi i zaczęli uczyć je angielskiego posiłkując się książeczkami i niebieskimi piłeczkami. W końcu jednak przyszła pora pożegnania i zapłaty za posiłek. No i po raz kolejny mieliśmy wrażenie, ze turyści są "dojeni" na każdym kroku. Okazało się mianowicie, ze cena podana za posiłek (niewygórowana, to fakt) to nie wszystko. Za gościnę w jurcie mieliśmy zapłacić kolejnych 2000 turgikow (5zl). Stwierdziliśmy, ze się na to nie umawialiśmy, ze jeśli wiedzielibyśmy o tym zawczasu to zbledlibyśmy na zewnątrz. Po długich negocjacjach stanęło na tym, ze zapłacimy polowe ceny. Ta praktyka (rządania zaplaty bez wcześniejszego uprzedzenia) jest w Mongolii normalna natomiast nas, a Jacka w szczególności, doprowadza do szewskiej pasji.
Humory nieco nam się pogorszyły a gdy przewodnik zaproponował, ze zabierze nas jeszcze na pewna świętą gore, na która wstęp maja tylko mężczyźni, wielokrotnie dopytywaliśmy się czy 20$ o które nas prosi to oplata za nas wszystkich czy od każdego z osobna. Okazało się, ze to pierwsze. Do końca jednak nie mieliśmy pewności a gdy w wrażliwszy do Saynshand zaczęliśmy żartować, ze te 10$ od osoby (+20$ do podziału na nasza szóstkę) to pewnie oplata za samochód, a za paliwo i kierowce będziemy musieli zapłacić osobno. W sumie nawet gdyby tak się stało nie byłoby to niczym dla Mongołów dziwnym.
Ale do świętej góry wracając. Okazała się nie być bardzo wysoka (wejście zajęło nam raptem kilka minut) ale było to jedyne wzniesienie w okolicy i rozciągał się z niego piękny widok na bezkresne stepy, niewielkie pagórki i skaliste wydmy. W tym miejscu naprawdę można odetchnąć pełna piersią. Nie poleciłbym jednak tego miejsca agrofobom ;-)
Po zejściu z góry przyszedł czas na pożegnanie z pustynia i ruszyliśmy z powrotem na dworzec. Po drodze zatrzymaliśmy się zrobić zdjęcia stepowej faunie - wielbłądom, jaszczurkom, cykadom i ogromnym żukom. Zdjęcia tych ostatnich jeszcze kiedyś zamieścimy na blogu.
Po dotarciu na dworzec okazało się, ze znajomy Mongoł który z własnej woli robił za tłumacza chce za to 5$. Gdy to usłyszeliśmy nie mieliśmy już sil aby się kłócić. A już mieliśmy nadzieje, ze pożegnamy się w dobrych nastrojach. Nic z tego. Turystę trzeba "wydoić" na każdym kroku i bez względu na skutki.
Weszliśmy na hallu dworca i po długim rozszyfrowywaniu rozkładu jazdy okazało się ze na pociąg musimy poczekać okolu ośmiu godzin ale w dobrym towarzystwie nie był to dla nas żaden problem. I tak przecież nigdzie się nam nie spieszy. Czas spędzaliśmy robiąc zdjęcia, obserwując pociągi i zwiedzając lokalny sklep spożywczy, w którym nasza uwagę przykuły produkty spożywcze... z Polski! Leczo pieczarkowe (w sumie pierwsze słyszę), ogórki konserwowe, płynną przyprawa do zup, szproty w oleju, przyprawy Kamisa, ketchup...
Po mniej więcej dwóch godzinach na stację przyjechało kolejnych dwóch Polaków. Przyjechali rowerami z przyczepkami i opowiedzieli nam o tym jak przez trzy tygodnie podróżowali po Gobi, jak niemal umarli z głodu i pragnienia i przez kilka dni pod rząd nie widzieli absolutnie nikogo.
Ktoś zaczął grac na gitarze, ktoś inny coś opowiadał, Jacek otworzył butelkę mongolskiego wina (Merlot, rocznik bieżący, miesiąc maj) które okazało się być bardzo.. ciekawe, ktoś zaczął przygotowywać obiad i tak spokojnie i w wesołej atmosferze doczekaliśmy przyjazdu pociągu.

I tak minął nam dzień w Saynshand. Od wschodu do zachodu.

=> Jacek

1 komentarz: